poniedziałek, 24 marca 2014

Rozdział 41

*Oczami Victorii*
W niedzielę stwierdziłyśmy, że sobie odpuścimy jazdę po stoku. Postanowiłyśmy iść na miasto, bo trzeba wykorzystać taką okazję. Obeszłyśmy chyba całe miasteczko wzdłuż i w szerz, nie omijając żadnego sklepu. Byłyśmy trochę zmęczone, więc zatrzymałyśmy się w restauracji. Każda z nas zamówiła coś do jedzenia. Miałyśmy parę toreb, więc musiałyśmy wrócić do domu. Nie za bardzo chciało nam się siedzieć w jednym miejscu, postanowiłyśmy pójść na spacer do lasu obok.
***
Wędrowałyśmy tak chyba z trzy godziny.
-Chyba się zgubiłyśmy... - stwierdziła przerażona Danielle. Nie dziwię się. Po woli siódma, zaczyna się ściemniać. Tutaj szybko zapada zmrok. Miałam wrażenie, że nie jesteśmy tu same. Usłyszałam czyjeś kroki i byłam pewna że nie należą one do dziewczyn. Odwróciłyśmy się i z oddali dostrzegłyśmy sylwetka człowieka. Nie wiem czemu, byłyśmy przerażone, a i tak nie zaczęłyśmy uciekać. Gdy osoba podeszła do nas bliżej, okazało się, że to ten chłopak, którego widziałyśmy na wyciągu.
-Zakładam, że się zgubiłyście. - przemówił swym męskim głosem. - Jestem David. - przedstawił się, my również. Zaproponował nam pomoc. Skorzystałyśmy. Podczas drogi powrotnej rozmawialiśmy. David pochodzi stąd. Tu się urodził i wychowywał. W sumie to Norwedzy są przystojni, a on jest tego przykładem. Droga do domu nie była długa. Na całe szczęście. Przy drzwiach zaproponowałyśmy, by został z nami na kolacji w ramach podzięki. Nie zgodził się, ponieważ musiał wracać do... żony i dzieci. To ile on ma lat?! Wygląda na 18... Nie ważne. Pożegnałyśmy się i poszłyśmy zrobić kolację. Tematem numer jeden był nasz nowo poznany kolega. Ciekawe co się stało Perrie, bo cały czas mówi jaki on to jest przystojny. Zayn się jej znudził? Zrobiłyśmy najprostsze kanapki i zaczęłyśmy jeść. Potem poszłyśmy przed telewizor. Na nasze nieszczęście był tylko jeden program w języku angielskim. Były to wenezuelskie romanse, które okazały się dla nas wyciskaczem łez. Obejrzałyśmy siedem odcinków i tak dla nas skończył się ten dzień.
*Wtorek*
Cały poniedziałek spędziłyśmy na stoku, aż do 20:00. Przez to dziś obudziłyśmy się o 12:00. Jak wraki człowieka zeszłyśmy na dół, by coś zjeść. Właśnie sobie uświadomiłam, że nie wiem kiedy mamy samolot powrotny.
-O której mamy samolot do Londynu? - zapytałam przerażona tym, że mógł już dawno odlecieć.
-O 23:00, a co? - odpowiedziała spokojnie Eleanor.
-Nie, nic. - odetchnęłam z ulgą. Zjadłyśmy śniadanie i ostatni raz poszłyśmy na miasto.
*22:00, lotnisko*
Opuściłyśmy dom El i teraz czekamy na lotnisku na samolot do UK. Rosalie uprzedziła wcześniej Niall'a, by po nas przyjechał. Standardowo przeszłyśmy kontrolę bagaży i mogłyśmy wsiąść do naszego środku transportu.
*4:00, Londyn*
Powrót był trochę dłuższy. Na lotnisku czekał na nas Nialler. Pierwsza w jego objęcia wpadła Rose. Potem my się z nim przywitałyśmy. Odebrałyśmy bagaże i podążyliśmy w stronę parkingu. Ledwo wcisnęłyśmy nasze walizki do auta, nie mówiąc już o nas samych. Trochę ciasno było. Najpierw odwieźliśmy Dan, potem Pezz i El. Następnie blondasek pojechał pod nasz blok.
-Mogę ci ukraść Rose na noc, czy dzień? - zapytał jakbym była jej mamą.
-Będziesz miał ją całą dla siebie od 27 do 6 lutego, więc nie.
-Znowu wyjeżdżasz?
-Tak, do babci. - uśmiechnęłam się. Cicho westchnął i pożegnał z nami, wcześniej pomagając nam wnieść torby na górę. Zmęczone padłyśmy na łóżko i zasnęłyśmy.
***
Długo nie pospałyśmy, bo o 7:00 naszym kochanym sąsiadom zachciało się wiercić w ścianie. Przykryłam głowę poduszką, by choć trochę zagłuszyć dźwięk niemiłosiernej wiertarki. Podniosłam się i leniwie przetarłam oczy. Chciałam wstać, ale Rose mnie wyprzedziła. Skoro ona idzie się z nimi awanturować, to ja się w to lepiej nie mieszam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz